Jak podsumować miesiąc (słowo na wyrost) roztrenowania? Będzie ciężko, bo do porad w stylu „odpocznij” przyłożyłem się jak do żadnego treningu.
Po starcie w 13. Półmaratonie Warszawskim na koniec marca należało odpocząć. Dałem sobie tydzień wolnego i w kwiecień wkroczyłem baaardzo leniwie. Pierwsze niezobowiązujące bieganie zorganizowałem dopiero w pierwszy wtorek kwietnia, trafiając od razu na trening z Eską i New Balance na PGE Narodowym. Łukasz zapodał lekkie podbiegi i setki, które chyba nie były dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Tydzień nic-nie-robienia przyniósł efekt. Zero lekkości (o ile kiedykolwiek była), totalne człapanie, a odgłos moich butów uderzających o podłoże mógłby obudzić z najtwardszego snu.
Niezbyt dobre samopoczucie po tym treningu sprawiło, że znowu dałem sobie wolne. Co prawda turlałem się do pracy na rowerze, ale to było moje maksimum aktywności fizycznej w kolejnym tygodniu. Jedyna odmiana to to, że zacząłem chodzić na basen. Ten basen to w ogóle odrębna historia, dość powiedzieć, że chodzę na otwarcie pływalni, czyli 6-tą rano (!) i o dziwo nie jestem tam sam. Nawet gorzej, zdarza się, że pływamy po cztery osoby na torze. A, no i pływam szybciej i wydajniej stylem klasycznym niż crawlem. Dramat, choć ja wolę na to mówić, że wiele jest do poprawy i czeka mnie długa droga 😉
W połowie miesiąca trzeba było wrócić powoli w kierat i zacząć biegać. Sobota, czyli dotruchtany parkrun Warszawa-Praga, miejsce gdzieś tam w n-tej dziesiątce i czas 24:01. Zadyszka. Znowu złe myśli. We wtorek zrobiłem już regularne wyjście na 7 km, nie przejmując się za bardzo tempem. Myśli o powrocie do domu przyszły na drugim kilometrze, więc wiedziałem, że to całe roztrenowanie mi nie służy 🙂 Czwartek to była pierwsza dyszka po przerwie, znów bez spinania się i znów bez satysfakcji. Coś muszę zrobić, żeby znowu cieszyć się z biegania… Za to w weekend wypadał Orlen Warsaw Marathon – dla mnie doby powód do niebiegania. Wyskoczyłem jedynie na trasę maratonu podrzucić kuzynowi wodę i parę dobrych słów na 35. kilometrze. Nie wiem czy pomogłem, bo warunki pogodowe znacznie utrudniły wszystkim maratończykom start. Gorąc jak nigdy, pełne słońce i patelnia. Szacunek ludzie, gratuluję ukończenia tego biegu! 🙂
Kolejny tydzień to już względnie regularne treningi: we wtorek sprawdziłem jak się trenuje z ekipą Reebok Run Crew. Otóż trenuje się świetnie. Pobiegaliśmy i poskipowaliśmy wzdłuż kanału Piaseczyńskiego, a potem nastąpiła rzeźnia na bieżni. Były trzy serie takiego kombosa: 600m w tempie na jedną milę, 200m truchtu, 100m w tempie na 400 i odpoczynek. Przed pierwszą serią zastanawiałem się tylko jakie mam, do ch**, tempo na jedną milę… Nie bardzo znając odpowiedź (a to błąd, bo zaraz Amatorskie MP na milę) uczepiłem się szybszej grupy biegaczy. Okazało się znacznie powyżej moich możliwości, bo chłopaki polecieli 600m poniżej 2 minut, a w zasadzie w 1’50”. Ja miałem 2’05” i to i tak było za szybko, bo w trupa. Kolejne powtórzenia to sześćsetki pomiędzy 2’15” a 2’20”. Ledwo doturlałem się do domu po tej masakrze 🙂
W czwartek wieczorem wpadła zwykła luźna dyszka. Było już trochę bardziej swobodnie niż poprzednio. Prawie radocha wróciła 😉 Sobotę odpuściłem, za to w niedzielę zmiksowałem plan sobotni z niedzielnym – zamiast lekkiej dyszki z szybkimi dwoma km’ami na końcu (z soboty) oraz spokojnych 12 km’ów (z planu niedzielnego), zrobiłem 15 km, w skład których weszło luźne 11, 2 w tempie 4’35″/km i jeszcze 2 luźne. I to było naprawdę fajne. Satysfakcja z biegania ewidentnie powróciła, były ładne widoki, te no… endorfiny i radocha. A i pełno nietrzeźwych ludzi na bulwarach nad Wisłą 🙁
I tak skończył się kwiecień. Chyba wracam na właściwe tory. I dobrze, bo tydzień później miał być już start w Wings for Life w Poznaniu…