13. PZU Półmaraton Marszawski

W niedzielę miał miejsce jak dla mnie pierwszy w tym roku start. 13. PZU Półmaraton Warszawski, czyli bieg Fundacji Maraton Warszawski, jak w zeszłym roku nie sprawił mi zawodu. Ale po kolei…

Expo

 

Na expo przed biegiem udałem się już w piątek. Nie dało się w sobotę – terminarz był zbyt napięty, żebym zdążył. Podobnie jak w zeszłym roku expo odbyło się na Stadionie Narodowym. Podobnie jak w zeszłym roku, trzeba było przejść przez labirynt stadionowych kazamatów by dostać się na targi.
Same targi, jak zazwyczaj, nie zaskoczyły ani spektrum dostępnych produktów (szerokie), ani ich cenami (wysokie/standardowe). To chyba już reguła, że na expo idę pooglądać rzeczy, odebrać pakiet startowy i nic nie kupować.

Wartość dodana to dwa stoiska, gdzie można było wykonać bezpłatną analizę składu ciała. Choć nie wiem czy lepiej się czuję wiedząc, że moja prawa noga waży prawie 1 kg więcej niż lewa 😉

Poza tym, jak zwykle, wiele stoisk ubraniowych, stoisko adidasa zajmujące połowę powierzchni expo i posiadające 10 koszulek na stanie oraz outlet z butami biegowymi. Tam oberwałem porządnie, bo chwilę po tym jak zachwalałem swoje Nike Zoom Elite 9, porównując dziewiątki z ósemkami usłyszałem od sprzedawcy: „Dziewiątki to nie to samo, ósemka to był but, a na dziewiątki wszyscy się skarżą”. Czyli, primo, nie znam się, secundo, i tak świetnie mi się w nich biega. 🙂

Chwile tuż przed

 

Na start dotarłem jakieś 50 minut przed strzałem. O dziwo, komunikacja miejska dała radę. Podobnie jak na Maratonie, depozyty były w samochodach. Tym razem nie wiem jak to się sprawdziło dla ogółu biegaczy, bo przez udział w akcji #BiegamDobrze, miałem depozyt w pierwszym aucie, więc nie musiałem ani daleko chodzić, ani stać w kolejce. Więcej o #BiegamDobrze napiszę za chwilę…
Nie zanotowałem przebiegu zorganizowanej rozgrzewki, ale to w sumie bez większego znaczenia. Za to kolejki do toitojów były niezmiennie długie 🙂

Do biegu stanęliśmy solidną firmową drużyną – w pięć osób. Wszyscy zarejestrowani przez #BiegamDobrze, część z nas poprzebierana i farbowana, bo to obiecaliśmy darczyńcom na zrzutkach charytatywnych. Fajnie to musiało wyglądać 🙂
W naszej drużynie tylko ja wcześniej biegłem półmaraton, pozostali debiutują, ale nastawienie i tak wszyscy mamy bojowe 🙂
Tak czy inaczej super sprawa, że Kasia, Łukasz, Karol i Wojtek zdecydowali się na start. I to jeszcze charytatywnie 🙂

W informatorze biegowym organizator pisał o trzech falach startowych: elicie i poniżej 1:25, potem poniżej 1:50 i ostatniej, czyli na czas powyżej 1:50. Dziwna rzecz. O ile nie było problemem dostać się do pożądanej strefy – czyli dla mnie 1:40, o tyle sam start odbył się „na jeden strzał”. Czyli bez fal. Albo nie zauważyłem, żeby było inaczej. Efekt był taki, że na pierwszym km było dość tłoczno. Żeby utrzymać zakładane tempo trzeba było skakać po krawężnikach i dość agresywnie wyprzedzać, ale w sumie do tego wypadałaby się już przyzwyczaić…

Biegniemy!

 

Ok, czyli stoimy sobie w korytarzu startowym, czekamy na strzał, ja dodatkowo czekam na fix z GPS’a i ogólnie jest fajnie. I trochę nerwowo. W końcu strzał i… idziemy. No dobra, tuż przed startem zaczynamy truchtać, czyli start i tak przebiega sprawniej niż na zeszłorocznym BMW Półmaratonie. Klik w zegarek i jazda. Przebiegamy 300m, zerkam na zegar, a tam ciągle niewystartowany trening. Mała pomyłka, ale jak się potem okazało dość utrudniająca liczenie czasu i kilometrów. No nic, klik znowu i teraz już naprawdę biegniemy. Obok Intraco skręcamy w Andersa i mijamy dworzec Gdański. Trzeba trochę skakać między ludźmi – mimo startu ze strefy 1:40 pełno jest osób biegnących na jakieś 2h. Typowe.

Do placu Wilsona dobiegamy na dużym luzie, dodatkowo przyspieszając na zbiegu w kierunku Wisłostrady. Robi się tempo 4:30 na zbiegu, muszę pilnować się, żeby nie było za szybko. Skręcamy w prawo na Wisłostradę i mijamy Cytadelę. W głowie mam katusze, które przeżyłem w tym miejscu na 40. kilometrze maratonu – ale nie tym razem, to dopiero 3-4. kilometr biegu, a poza tym chyba jestem trochę lepiej przygotowany. Pierwsze 4 kilometry biegu przebiegają zdradziecko z górki, to dość niebezpieczne, bo można przeszarżować z tempem i już na 5 km zaliczyć kryzys podczas podbiegu na most Gdański. Szczęśliwie udało się uniknąć kryzysu, wbiegamy na most i zbijam piątkę z ludźmi z Fundacji Wcześniak, dla której #BiegamDobrze.

Na moście w ogóle nie wieje. Dziwne. Nie trzeba się za nikim chować ani nic. Znowu biegnę trochę za szybko, po reprymendzie od Gosi wracam do ustawowego 4:50-4:45 i staram się pilnować. Z tego pilnowania wychodzi tyle, że tuż za mostem rozwiązuje mi się sznurówka w bucie – no nic, zaliczam przymusowe 20 sekund przerwy :/ W sumie nie jest to jakiś straszny problem, stracone sekundy są do nadrobienia na kilku kilometrach, a chwila oddechu też jest nie do przecenienia. Dodatkowo czuję jakieś kłucie w łydce, ale staram się je zignorować.

Biegniemy dalej Starzyńskiego i zaglądamy w moje stare okolice – ulica Namysłowska i moja podstawówka 🙂 Na chwile wracają wspomnienia, ale tylko na chwilę, bo skręcamy w Ratuszową i już lecimy w kierunku Wisły. Szybko się biegnie, przy okazji jest dość świeżo, na tyle, że pozwalam sobie ominąć punkt nawodnienia. Na ulicy Okrzei mamy znacznik 10. kilometra, kurczę, nawet nie wiem kiedy to strzeliło. Na zegarku mam 47 minut, czyli czas całkiem zachęcający. Zając na 1:40 ciągle biegnie kilka metrów przede mną – myślę sobie „ale ugotuje ludzi, z którymi biegnie – przecież to tempo kilka sekund za szybko”…

11. i 12. kilometr to zbieg z Jagiellońskiej i Sokolej do mostu Świętokrzyskiego. Skoro 12. km to trzeba coś zjeść – wciągam żel i odliczam metry do wodopoju. Oczywiście musiałem rozjechać się w szacunkach, bo punkt nawodnienia jest pod koniec 13. km, a nie jak przypuszczałem, tuż za mostem. Efekt jest taki, że żel choć pyszny zupełnie mnie zakleił 😉

Mimo wszystko obyło się bez większych szkód i za wodopojem skręcamy w Rozbrat. Biegniemy dalej dość sprawnie, nie wiadomo kiedy strzela 15 kilometrów (z zegarka czytam 1:10 z groszami, łał, ale lecimy). Dobiegamy do Agrykoli, skręcamy w Szwoleżerów i biegniemy do Czerniakowskiej. W tym miejscu chciałbym strasznie pochwalić organizatorów za wytyczenie trasy. Pomysł, żeby ostatnie 4 kilometry były na prostej wzdłuż Wisły był super! Skręcamy w Czerniakowską i wiadomo, że już blisko do końca. Tempo wzrasta, po kolei mijam trasę Ł, most Poniatowskiego i wbiegam do tunelu. Dziwnie. Kilometr pod ziemią, słychać tylko echo krzyków i sapania innych biegaczy. Nie wiem jakie jest tempo chwilowe, bo zgubiłem zasięg GPS, zagaduję, że ok 4:30.

Po chwili wybiegam z tunelu, jeszcze tylko kawałek podbiegu i naprawdę ostatnia prosta. Od trasy W-Z do mety przy Parku Fontann jest jakieś 300 metrów. Wyprzedzam pacemakera na 1:40, który zachęca wszystkich swoich „pacjentów” do ostrzejszego finiszu. Tuż przed metą uświadamiam sobie, ze wszystkie szacunki czasu mogę włożyć w…, bo przecież wystartowałem stoper dopiero po 300 metrach. Kurde. No i własnie – jakie będzie netto?

Meta

 

Na mecie jak zwykle tłum. Niesamowite – za każdym razem myślę sobie, że jak pobiegnę szybciej to może korek na mecie będzie mniejszy. No ale nie – widocznie ciągle nie jest dość szybko 😉
Prawie wpadam na gościa, który w zasadzie zatrzymał się w bramie mety. Super.

Dalej korytarz mety jest zorganizowany standardowo – czyli tak jak trzeba. Medale, folia, napoje. Wszystko w dużych odstępach, więc nikt na siebie nie wpada i nie ma kolejek. Na końcu korytarza mety, depozyty (mój pierwszy z brzegu :)) i przebieralnie. Chwila moment i jestem ogarnięty, przebrany i w ogóle.
Sprawdzam wynik na stronie live: jest! 1:39:53. Życiówka poprawiona o 5 minut. Wow. Ale przez błąd z zegarkiem niewiele zabrakło.

I odzywa się łydka. Dobrze, że teraz kilka dni przerwy od biegania. Wyliże się.

Reszta drużyny firmowej też ukończyła bieg. Strasznie fajnie, debiuty zaliczone, co prawda rezultaty nie są takie jak oczekiwane przed biegiem, ale trasa zweryfikowała sny o potędze 😉
Własnie. Sama trasa – była jak dla mnie bardzo fajna i dość szybka. Po zdradzieckim początku, na którym można było przesadzić, oraz podbiegu na most, dalej bieg przebiegał w zasadzie po płaskim. Pogoda też dopisała, było sucho, nawet nie wiało, a temperatura pozwoliła na ubranie „na krótko”. To były świetne warunki do biegania.

Teraz mam kilka dni przerwy, a już w połowie kwietnia zaczynam myśleć o głównym celu na ten rok – jesiennym maratonie.