Listopad

Jak to powiedział kolega w biurze „trzeba jakąś metodykę do tego wprowadzić”. To było hasło na listopad.

Zaczęło się już pierwszego! W czwartek powędrowałem na Agrykolę poturlać się trochę pod górę. To całkiem dobry wzorzec treningu – dobiec w tempie relaksacyjnym na Agrykolę (mam jakieś 4,5km), a potem zrobić konkret, czyli np. podbiegi albo odcinki na bieżni. Tym razem było 6 x 300m, raczej żwawo, bo w tempie poniżej 5’/km. Po treningu, styrany do granic, złapałem na Powiślu traficara i poleciałem do domu. Nie ma to jak dobrze zacząć miesiąc.

Weekendowe bieganie ograniczyło się do przeskoku w odwiedziny do rodziny. Przeskoku z mojego Gocławia do Radości, a więc do lasu. Troszkę ponad 11 kilometrów, w tym końcówka w wyjątkowo urokliwych okolicznościach przyrody – p. foto :). Tempo i tętno raczej szybsze niż powinno być – wiem, trochę żałuję…

W niedzielę za to już nic się nie działo.

A we wtorek, jak co wtorek, Ula i Asia przygotowały solidną porcję płotków, ćwiczeń sprawnościowych i fajnych odcinków na bieżni w ramach treningu Reebok Run Crew. Biegaliśmy sześćsetki (coraz szybciej, ostatnie w jakieś 2’30”) i po truchtanych przerwach trzysetki już na poważnie (najszybsze w czasie ok 1′). Dla mnie to dość wysokie progi, złapałem się więc szybszych od siebie i próbowałem się utrzymać. Dało radę. Bardzo fajny trening. A jak jeszcze dodać do tego aurę z początku listopada – solidne 8-10 st., brak deszczu – to możesz sobie wyobrazić, że bieganie w tych warunkach to sama przyjemność. I ta tajemnicza mgła…

W czwartek coś mi wypadło. Nie udało się wyjść na trening, co nadrobiłem w sobotę. Wyskoczyłem na dyszkę, ale mogę powiedzieć, żeby to było jakieś super doświadczenie. Samego biegania 55 minut, gorzej, że powietrze smakowało palonym meblem. Zaczął się sezon grzewczy, co wydatnie czuć w powietrzu. W lepsze dni to nawet widać 🙁

Niedzielne wybieganie to w zasadzie kopia soboty – tyle tylko, że a) wiało, więc powietrze było znacznie lepsze, b) zostałem wysadzony na Wale Zawadowskim w ramach powrotu z wycieczki na wyspy Świderskie i Zawady. Powrót na Gocław to mega przyjemna trasa, tzn. pierwsze pięć kilometrów, które przebiega wzdłuż Wisły jest przyjemne – ładne widoki na rzekę i dobra nawierzchnia. Potem już standardowo pojawia się krajobraz miejski, Most Siekierkowski z okropnym betonowym podłożem i Gocław. Typowo.

Minął kolejny tydzień. Najwyraźniej poszukiwana w temacie metodyka objawia się przede wszystkim wtorkowym treningiem z RRC, który praktycznie za każdym razem jest ukierunkowany na szybkość i sprawność. I super. Tym razem było trochę nietypowo: biegaliśmy sześćsetki, a przerwy było w… przysiadach i zakrokach. Dobrze, że trenerki porządnie pilnowały techniki, co jest bardzo ważne w przypadku takich połamańców jak ja, co nigdy w życiu nie zrobili poprawnego przysiadu :). Wniosek z treningu jest oczywisty – porządne przysiady w ramach przerwy po porządnym odcinku daje efekt płonących mięśni i chęci pójścia do domu. Super! A następnego dnia schody stanowiły nie lada wyzwanie.

Czwartek – tym razem, wbrew ogólnej niemocy i niechęci, zmusiłem się do wyjścia. Przeczłapałem niecałe 9km i tyle. Ten trening to moje dwa sukcesy: raz, że udało się w ogóle wyjść; dwa, że nie było problemu z trzymaniem odpowiednio _wolnego_ tempa – po prostu nie chciało mi się szybciej (choć normalnie jest odwrotnie i raczej biegnę szybciej niż pierwotnie planuję).

W sobotę odświeżyłem wspomnienia truchtając rano do skaryszaka na parkrun. Na miejscu przebiegłem parkrunową piątkę w całkiem przyzwoite jak na tę porę roku 22,5 minuty, co było sukcesem o tyle, że nie doprowadziło mnie na skraj wytrzymałości i nie było potem zjazdu. Ale na trucht z powrotem już nie miałem weny – polazłem spacerkiem.

Kolejny wtorek – wg metodyki – Reebok i odcinki na bieżni. Tym razem wyszedł z tego taki trochę przekładaniec: 2 x 400m, 3 x 300m i 4 x 200. Tempa odcinków lekko narastały: 400-ki w niecałe 2′, 300-ki w 1’25”, 200-ki pod 50″. Po wszystkim w ramach „niedobiegania” zrobiliśmy kontrolnie jedno okrążenie – u mnie wyszło w 1’20” czyli całkiem nieźle.

Po treningu poczułem trochę gorzej i okazało się, że złapałem jakąś infekcję. Tydzień do kolejnego wtorku wypadł i na bieganiu zameldowałem się dopiero w kolejny wtorek, znowu na RRC. Znowu była przekładanka, tylko na dłuższych odcinkach: 2 x 800m, 3 x 600m i 4 x 400. Długie odcinki robimy w ok 3’30”, średnie w 2’40”, a krótkie od 1’45” do 1’33”. Zdecydowanie dało mi to w kość. Jednak widzę, że muszę poza podstawami popracować nad wytrzymałością w takich dłuższych odcinkach. Bo mogę pobiec np. 2 razy 800 z krótką przerwą, ale żeby potem przyspieszyć… To już problem. Cóż, to kolejny element do wprowadzenia.

Listopad zamknąłem powolną ~dziesiątką dookoła Gocławia. Nie wiem czy to było zmęczenie dniem w pracy i tygodniem w ogóle, czy ciągle czułem wtorkowy trening, ale biegło się ciężko i źle. Doczłapałem po godzinie do domu i już.

A teraz obiecana metodyka: przeszedłem znowu pranie mózgu na szkoleniu Marcina Chabowskiego. I każdemu biegaczowi-amatorowi takie szkolenie polecam z całego serca. Marcin w przystępny i dość dosadny sposób wkłada w głowy uczestników świadomość, że nie ma dróg na skróty i każdy sukces biegowy wymaga pracy u podstaw. Przy okazji przekazuje też warsztat – pokazuje jak ćwiczyć, na co zwracać uwagę i czego się wystrzegać. Także, obiecana metodyka wygląda tak:

 

* wchodzi siłownia, a na niej ćwiczenia wzmacniające korpus

* ćwiczenia mobilizujące stawy i ogólna sprawność

* mniej biegania w ogóle (schodzę do 2-3 treningów w tygodniu póki co)

* mniej biegania rzeczy innych niż zakres tlenowy (tak, tak, pulsometr mówi 65-70% HR max)

 

No i zobaczymy. Jeśli wierzyć naukom ludzi mądrzejszych ode mnie, szybsze bieganie będzie efektem ubocznym zmian. Oczywiście życie to wszystko zweryfikuje. Sprawdzimy to już w sezonie wiosennym 🙂