Podsumujmy… styczeń

No dobra. Spisałem ambitne plany, wybrałem jakiś tam program treningowy, a wszystko i tak robię inaczej i jakby obok zamierzeń. Trudno.

Styczeń w liczbach nie wygląda zbyt okazale – dwie infekcje skutecznie wyłączyły mnie z aktywności na kilka dni. Nie przeszkodziło to w sumie przebiec ponad 130 kilometrów podczas zawrotnych 11 dni z bieganiem (plus jeden trening w budynku, o którym za chwilę).

Zaczęło się zgodnie z planem, od kilku łatwych (przynajmniej teoretycznie rozbiegań), jednego rozbiegania z odcinkami pod górę (po ca 150m) i jednego wybiegania, które miało mieć metę na obiedzie w gościach, ale że zostałem przechwycony po drodze w samochód, to zamiast planowanych 16km skończyło się na 13.5. W sumie pierwszy tydzień to całkiem ambitne 53 kilometry w czterech treningach. O dziwo w treningach zgodnych z programem 🙂

Drugi tydzień to już komplikacje. Udało się zrobić bardzo fajny wtorek – Easy 5km a potem kilometrówki na bieżni z szybszymi ostatnimi odcinkami po 200m (w sumie 4 x (800 + 200)). Aura sprawiła, że bieżnia na Agrykoli działa i przydaje się właśnie do takich treningów. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie popełnił jakiegoś podstawowego błędu 😉 Przerwy pomiędzy odcinkami przetruchtałem sobie grzecznie, ale bez kurtki, co przyniosło efekt jakieś dwa dni później.
W środę, jeszcze ciesząc się niezłym zdrowiem, zaliczyłem świetny trening z ekipą MGW Reebok Run Crew pod wodzą Tomka Sypniewskiego. Nie wiedziałem wcześniej, że na bieżni 60m można robić takie fajne rzeczy, a ćwiczenia mobilizujące biodra dają takiego kopa. Ogólnie nie było tam za dużo biegania, ale po godzinnych ćwiczeniach na materacach, płotkach, etc. przebieżka na 60 ze startem z bloków daje mega frajdę 🙂
Wszystko wspaniale, ale następnego dnia obudziłem się już w takim stanie, że wiedziałem, że od biegania będzie przerwa.

I tak minęło dziewięc dni…

Kolejny tydzień to początek krótkiego urlopu. Odwiedziłem Karpacz, głównie z zamiarami narciarskimi, ale na szczęście miałem ze sobą rzeczy do biegania, co dało dość ciekawe efekty 🙂 Żeby nie zamulać, już pierwszego dnia postanowiłem obadać trasę planowanego spaceru dookoła Górnego Karpacza i Bierutowic i rano ochoczo ruszyłem na przetruchtanie zielonym szlakiem. Frajda skończyła się po jakichś 3km, kiedy przyjemna droga zmieniła się w pełną zasp i kopnego śniegu ścieżkę idącą pod górę. Pierwszy podbieg miał trochę ponad kilometr długości, a z racji zalegającego śniegu w zasadzie nie dałem rady go przebiec. Potem była chwila po płaskim, lekki zbieg i znowu w górę. Dłużej, bo 2 km z niezbyt może okazałym przewyższeniem około 200m. Dla mnie to i tak był killer, a że wszystko odbywało się w śniegu po kolana, to zabawom i uciechom nie było końca 🙂
Następnego dnia, nauczony doświadczeniem, już nie właziłem na szlak, tylko biegałem po samym Karpaczu. I tak to zadziało jak wyrok, bo okazało się, że nie jestem gotów na 4km ciągłego podbiegu… Jakoś to przeczłapałem, podobnie z resztą jak kolejny trening znaną i sprawdzoną trasą dookoła górnego Karpacza:

Czyli: trzeci tydzień to rekonwalescencja i dwa „biegania” w Karpaczu – w sumie całe 16km ;). Czwarty tydzień stycznia to jeden trening w Karpaczu, a potem ciężki powrót do biegania po płaskiej acz pełnej smogu Warszawie (raz 14km i w końcu pierwsza dwudziestka w tym roku: wybiegane powoooli 22km).

Na koniec stycznie wpadło jeszcze jedno 10-kilometrowe rozbieganie. I tyle. Pierwsze treningi po powrocie z gór dokonały spustoszenia w mojej pewności siebie i wyczuciu formy. Skaczące tętno, problemy z utrzymaniem tempa i szeroko pojęte „człapanie” to tylko niektóre z objawów. Nie powiem, trochę to mnie martwiło, zwłaszcza, że rok wcześniej od razu po powrocie przyszła poprawa formy. A tu nic. Na szczęście to dopiero styczeń, więc miałem jeszcze masę czasu na stabilizację. Ale o tym będzie później – pewnie w podsumowaniu lutego 🙂