Potrzebowałem przerwy. Po maratonie potrzebowałem przerwy od biegania, ale nie tylko. Marcin Chabowski twierdzi, że z całego organizmu mięśnie regenerują się stosunkowo szybko, a mało kto wie, że układ nerwowy robi to znacznie wolniej.
Tydzień po byciu zmielonym przez królewski dystans, postanowiłem spróbować potruchtać. Wyszło zgoła inaczej niż rok temu – wtedy pierwsze truchtanie po M to była życiówka na 10km w Biegnij Warszawo. Teraz w mękach przebiegłem 7 kilometrów. O regularnym treningu nie było mowy.
Oznaką normalności było pójście na trening Reebok Run Crew, na którym tradycyjnie chyba przegiąłem. Trening był dość wymagający, bo biegaliśmy odcinki po 300 metrów z przerwami w truchcie. Czasu na odpoczynek nie było za dużo, więc po wszystkim (czyli 6 seriach) czułem się jakby ktoś po mnie przejechał walcem.
Mając w głowie uwagi Marcina, że na moim poziomie nie ma sensu robić specjalistycznych treningów, tylko skupić się na podstawach, zacząłem walczyć z wyrzutami sumienia. Te zbyt szybkie treningi chyba na obecnym etapie niewiele wnoszą… Dlatego też czwartkowy trening to był totalny powrót do podstaw – niecałe 10 kilometrów w tempie żółwia (z całą sympatią do tych stworzeń). I dobrze wyszło, bo wypocząłem i to chyba bardziej głową niż resztą.
A w niedzielę pojechałem z Leszkiem do Wieliszewa startować! Ostatnie zawody cyklu Wieliszewski Crossing 2018 były dla mnie pierwszymi w tym roku, ale to nic. Dopiero zaczynam biegać po lesie, więc każda okazja na cross jest dla mnie super. Inaczej rzecz się miała z Leszkiem i Rafałem, którzy zamykali cykl z kompletem startów i na mecie otrzymali ostatni, brakujący fragment multi-medalu.
Sam start wypadł nad wyraz optymistycznie. Początek ruszyliśmy całą ekipą spokojnie, tym bardziej, że Michał i Paweł mieli w nogach 20km na rowerze w ramach duathlonu. Piątka pękła po około 30 minutach, więc naprawdę było luźniutko. I wtedy rozwiązał mi się but 😉 Nie wiem czemu, ale od tego momentu jakoś poszło szybciej. 5’10”, 5;05″ i poniżej 5′ na kilometr. Ostatnie dwa były już po 4’30”, jak dla mnie niespodziewanie szybko. Całość w 55 minut. I banan na twarzy, bo nie dość, że piękna pogoda, to jeszcze fajny start. I super ekipa 🙂
Kolejny tydzień, kolejny trening RRC. Tym razem 4 serie dziwne: 600m (w około 160″), 200m truchtu i 200m ognia. Porządny wycisk. Tylko czemu znowu w beztlenie?
W czwartek zrobiłem truchtanie i trochę siły na górce na Agrykoli. Ciemno, ale ciepło, połowa października, a biegacze ubrani na krótko. Super! A podbiegi? 6 razy 300m (ile to 300 metrów na Agrykoli? Jakieś 5 latarni).W weekend nie biegałem. Chyba głowa 🙁
Wtorek przyniósł mega miłą niespodziankę – skończył się remont tartanu na stadionie na Agrykoli! Mięciutko pod nogą się zrobiło, więc ribokowe 800-600-400 2x wcale nie sprawiły problemów. Przeciwnie. Było lekko i względnie szybko – mimo, że wziąłem obuwie na liście w parku, a nie na tartan. Żeby było weselej pogoda odstraszyła uczestników, więc mieliśmy niemalże prywatny trening. Sześcioro uczestników, dwie trenerki – każdy błąd został wytknięty, bo uwadze Asi i Uli nic nie umknęło. Dzięki 🙂
Po wtorku reszta tygodnia jakoś tak się rozeszła, pochłonęły mnie obowiązki w domu, a może także leń. Poza tym miałem jechać na jesienne żagle, ale w ostatniej chwili plan upadł. Szkoda.
Leń skapitulował w niedzielę – zamiast mazurskich jezior zaliczyłem stawy raszyńskie. 10 km, godzinka i do domu. Biorąc pod uwagę plany żeglarskie, fakt, że w ogóle pobiegałem należy uznać za sukces.
I tyle było biegania w październiku. Osiem razy, zawrotne 65 kilometrów. Listopad zapowiadał się lepszy, ciepły i, co najważniejsze, z planem!