Jak podsumować miesiąc, w którym biegałem niewiele, jak na mnie dość szybko i niestety dość niechętnie? Tak, tak właśnie wyglądało moje bieganie w czerwcu.
Czternaście „biegań” z czego jedno było startem w zawodach. Ale jakich!!! Pozostałe wyjścia to trening, co ciekawe o małym jak dla mnie kilometrażu. No i bieżnia.
Zaczęło się od prawie-urlopu. Wylądowaliśmy z rodzinką i znajomymi w Starych Jabłonkach na finałach Klubowych Mistrzostwach Europy w Piłce Ręcznej Plażowej. Hm. To taki sport, o istnieniu którego nie miąłem pojęci1, ale po zobaczeniu kilku akcji, natychmiast stałem się zagorzałym fanem. Szybkość gry, efektowne zagrania, atmosfera, emocje… Taki miks zapewnia maksimum przyjemności z oglądania sportu. I mega frajda jeśli zupełnym przypadkiem robisz tam fotoreportaż. Przy samym boisku. W centrum akcji! A przy okazji nie byłbym sobą, gdybym nie polazł rano biegać. Kilka rund błądzenia po lesie, kilka przebieżek, upał i totalny atak komarów. Czyli trening zaliczony.
Weekend zakończyłem za to już w domu, w niedzielę zaliczając lekkie rozbieganie, o którym nie mogę nic w sumie więcej powiedzieć. Było i tyle.
Kolejny tydzień przebiegał pod znakiem tremy związanej ze startem na 1 milę. Wtorkowy trening tradycyjnie odbyłem na Agrykoli w towarzystwie ekipy Reebok Run Crew. Było dość szybko i dość mocno, bo pięć serii złożonych z sekwencji 400m (ok 1:30), przerwa 30 sekund i 400m (tak samo, 1:30). Po pięciu takich strzałach już nie wiedziałem co się dzieje, za co serdecznie dziękuję ekipie 🙂
W czwartek chciałem z kolei zaliczyć lekki trening przed niedzielnym startem. Podjechałem więc na nocny City Run organizowany przez Reeboka nad Wisłą. No i tyle było z lekkiego treningu. Nie biegaliśmy dużo, bo w sumie tylko ok 7km, ale za to dwa crossfitowe postoje zrobiły swoje. Na drugą serię biegu wchodziłem już ze skurczami mięśni dwugłowych, więc naprawdę było poważnie. (Protip: nie róbcie skoków na skrzynię przeplatanych bieganiem). A z tych 7 kilometrów ostatnie 2 zrobiliśmy całkiem pospiesznie, schodząc z tempem do ok 4min/km. Po tym wycisku nie było to łatwe do zrobienia.
After party też nie pomogło. Efekt był taki, że zamiast świeżości miałem skurcze, zakwasy i nogi z ołowiu. Super prognostyk przed niedzielą. W piątek ledwo chodziłem. W sobotę w sumie też, więc możecie sobie wyobrazić z jaką ulgą powitałem brak bólu w niedzielę.
A mila… Mila to było super wydarzenie, którym strasznie jarałem się o tu.
Po niedzielnej mili w upale przyszedł kolejny tydzień. We wtorek, tradycyjnie, była Agrykola i RRC. Tym razem biegaliśmy 5 serii po 400m (ok. 1:30), 200m truchtu i setki na maksa. Te setki szły po 16-17 sekund – sam byłem w szoku, że tak szybko 🙂
W czwartek przebiegłem się na zupełnie zwykłą dyszkę, ot potrzebując rozbiegania i już. Trening był z grubsza bez historii, tempo moje-rozbieganiowe, czyli 5:25min/km.
W sobotę dałem sobie spokój czyli nic, a w niedzielę powolutku poturlaliśmy się z Olą truchtem po dzielnicy. Dla mnie to było fajne roztruchtanie, a dla Oli przetarcie przed debiutem w triathlonie na dystansie 1/8IM (w którym absolutnie wymiotła, wygrywając w K!, brawo!).
Kolejny tydzień to już mundialowe szaleństwo na całego! We wtorek w związku z meczem naszych orłów (😦) trening RRC był odwołany. Po pracy, a przed meczem też mi się nie kleiło bieganie, więc wstałem o jakiejś upiornej godzinie i ok 5:30 rano zrobiłem rozbieganie. Fajnie. Pusto nad Wisłą. W zasadzie o tej porze jest pusto wszędzie. A dzięki temu porannemu wyczynowi mogłem spokojnie obejrzeć mecz. Jak się potem okazało, lepiej było się wyspać, a na bieganie ruszyć w czasie meczu 😦.
Czwartkowy trening przepadł, w piątek za to rzuciłem się ekspresem na rozbieganie. Strasznie ciężko się biegło, w bólach zamknąłem 13km. Okropnie.
Po tej traumie naturalnym było odpuszczenie sobie treningu w sobotę.
W niedzielę za to miałem plan pobiegania po lesie, z okazji wizyty u taty. Plan planem, a rzeczywistość… Deszcz mnie skutecznie odstraszył. Stanęło na bieżni mechanicznej, która jednak nie dała mi poszaleć, bo po kilku odcięciach prądu (nie, nie u mnie, u niej) miałem dość awaryjnego zeskakiwania z bieżni, która z prędkości 16km/h nagle zdecydowanie zwalnia do zera. 4km takiej walki to maksimum na jakie było mnie stać. Szkoda nerwów (i zębów).
W ostatni wtorek czerwca na RRC pobiegłem z domu. Transfer trwał nieco ponad 20 minut, a ponieważ wybiegłem zbyt późno, chcąc zdążyć trochę przesadziłem z tempem. Zdążyłem, ale zamiast rozgrzany na Agrykolę dobiegłem już trochę podmęczony. Okazało się, że to i tak spoko podkład pod masakrę, która potem nastąpiła, czyli cztery serie po 1200 w narastającym tempie (w czasie od 5:12 do 4:50). Świetny trening. Świetnie mi się go pobiegło, z zapasem prędkości na finiszu każdej serii. Rewelacja. Ekipa nie zawiodła, tartan się zwijał, a najszybszy koleżka leciał ostatnie 1200 w tempie 3:40min/km tak luźno, że aż bolało od patrzenia 🙂
Czerwiec zamknąłem w sobotę rozbieganiem z małą zabawą po drodze: kilkoma przyspieszeniami, kilkoma przebieżkami mieszanymi z truchtem i rozbieganiem. Znowu niezbyt długo, bo po niecałej godzinie już byłem w domu. Akurat na mecz. W ogóle zauważyłem, że przez ten mundial bardzo ciężko znaleźć mi choćby chwilę na wyjście na trening. Ale radzić sobie trzeba. Jeszcze tylko przez dwa tygodnie, na szczęście 🙂