1 mila

Warszawa. 12. czerwca 2018. Stadion lekkoatletyczny warszawskiego AWF. A na nim kilkuset amatorów biegania bijących się o tytuł Amatorskiego Mistrza Polski w biegu na 1 milę.

A w ogóle to wyszło dziwnie 🙂

Najpierw były zapisy. To był chyba marzec… Ja, jak to ja, wylazłem przed szereg i zapisałem się jako pierwszy z ekipy. Przy rejestracji zobaczyłem czekboks „Dziennikarz/bloger”, który niewiele się wahając zaznaczyłem. W końcu jestę blogerę, więc nie ma powodów, żeby nie startować w tej kategorii.
Szybko podałem życiówkę na 5km – na podstawie tego wyniku organizatorzy mieli ustawiać uczestników biegu w serie. W sumie to znakomity pomysł, w każdym biegu emocje i walka o zwycięstwo do końca. Okej, czyli jestem zapisany.

Potem przyszedł kwiecień i nius, że poza biegami głównymi, będą też zawody dla dzieci. Niewiele myśląc, ja – jak to ja – kliknąłem i zapisałem Polę na bieg na 100m. Taki dystans był przewidziany dla trzy- i czterolatków. Oczywiście moje lobbowanie wśród znajomych przyniosło tyle, że zapisani na biegi byliśmy Pola i ja, i nikt więcej.

Kolejne miesiące mijały leniwie, o nadchodzącej mili jakby zapomnieliśmy i życie toczyło się dalej. Co jakiś czas zaczepiałem Polę w temacie biegu, ale wraz z upływem czasu jej entuzjazm gasł… Stanęło na tym, że w kategorii M30 na pewno pobiegnę, a w K3 (naprawdę, była taka kategoria) Pola pobiegnie o ile się uda… wstać, dojechać rano na AWF, namówić Polę do biegu oraz przekonać ją do pozostania na torze aż do mety. Rozpiska biegów nie nastrajała optymistycznie – Pola miała start o 9:15 rano, a ja o 13:50. Jak to logistycznie ogarnąć?

Ok. Zrobił się czerwiec, zaczęły się upały. Ja zaliczyłem kilka mocnych treningów z grupą Reebok Run Crew, z czego ostatni w czwartek (7-06), po którym nie mogłem ruszać rękami i nogami. Bardzo mądrze. Super trening k**** 🙂
Ostatnie dni przed milą to była walka o doprowadzenie się do jakiejkolwiek sprawności i wyeliminowanie zakwasów. W końcu przyszła niedziela – dzień zawodów. Nie tylko biegowych, jak się okazało.

Obudziłem się o 7. Zawód pierwszy: dziewczyny po cichu acz stanowczo odmówiły wstania. O 8:30 wiedziałem już na pewno, że Pola nie pobiegnie, bo śpi. Ok, w sumie może i fajnie, mieliśmy więcej czasu na zorganizowanie się. Niespiesznie się zebraliśmy i wyruszyliśmy na AWF.

Dotarliśmy na miejsce chwilę po południu. Na zwiedzanie, łażenie i szlajanie się zeszło nam trochę czasu. W biurze zawodów odebrałem pakiet startowy. Super, okazało się, że seria 11. czyli moja, to pierwsza z dwóch stref VIP (efekt kliknięcia tamtego czekboksa), a ja w kolejce po pakiet stałem za Robertem Korzeniowskim. Obsługa biegu była bardzo miła, bo udało mi się nawet odebrać pakiet dla Poli, mimo że nie pobiegła. Super!

Około 13 zaczęło mi się spieszyć – w końcu trzeba było się przebrać, rozgrzać i zobaczyć w ogóle jak wygląda procedura startowa. Na stadionie rugby potruchtałem trochę w ramach rozgrzewki, zaliczając kilka skipów, przebieżek i serię rozciągania dynamicznego. Czułem się dziwnie. Był upał, a mnie trawił jakiś nieokreślony niepokój. Pewnie tzw. sraczka przedstartowa.

15 minut przed startem mojej serii złapałem dziewczyny na trybunach, zostawiłem im zbędne rzeczy i zlazłem w okolice stolika sędziowskiego. Poza spersonalizowanym numerem startowym – z nazwiskiem, jak na zawodach! – miałem dostać przyklejany na udo numer. Ale nie dostałem, bo mój był „21”, a powyżej 20 nie dawali, a poza tym „nazwiska na numerach są tak duże, że sędziowie świetnie dają radę”.

Nagle okazało się, że seria VIP to dość znane osoby. I ja – ten najmniej znany wśród znanych. Przybiłem piątkę z redaktorami z canal+, tvp sport, zapinamypasy.pl, wymieniłem „cześć cześć” z Quebo i Sebastianem Milą i pogratulowałem Przemkowi Rudzkiemu z Przeglądu Sportowego narodzin córki (bezcenne: „znamy się, to znaczy Pan mnie nie, ale ja Pana tak – z twittera” – musiało wyjść schizowo). Marcin Rosłoń (c+) zaczął odczytywać listę startową. O każdym miał parę słów do powiedzenia: a to, że ten to organizator dzisiejszych zawodów (dzięki i pozdrowienia dla Tomka Smokowskiego), a to, że redaktor naczelny, a ten to dyrektor polskiego Wings for Life (pozdrowienia dla Wojciecha Pańczyka), a ten to organizator Półmaratonu Praskiego (pozdrowienia dla Sławomira Szczęsnego). A na końcu listy „Tomasz Leskier”. I cisza. Błąd, pomyślałem, trzeba było podrzucić im wcześniej jakiś suchar na mój temat. „Bloger o najmniejszym zasięgu w Polsce”. Cokolwiek. Ale dobra, uśmiech do kamery i dzida!

Ustawiliśmy się na linii, starter strzelił i biegniemy. Teraz będzie o oczekiwaniach: chciałem bardzo zaatakować 6 minut, ale poczułem, że w tej formie i tych warunkach to raczej niemożliwe. Więc postanowiłem uczepić się mniej więcej w środku stawki, nie podpalać za bardzo i cieszyć się biegiem. Prawie od razu utworzyła się pierwsza, szybka grupa: Sebastian Mila, Tomek Smokowski, Sławek Szczęsny i Quebo. Potem trochę przerwy i tzw. środek stawki. Czyli my. Taki stan utrzymywał się przez pierwsze 800m. Kilometr wybił w 4:02 chyba, czyli wiedziałem, że na bank nie zdążę na 6 minut. Na wirażu wyprzedzam Andrzeja Twarowskiego i próbuję przyspieszyć. Upał robi się niemiłosierny, a wbiegając na drugi wiraż trzeciego okrążenia słyszę już jak Marcin Rosłoń krzyczy, że Mila i spółka zaczynają już ostatnie kółko. Super, mam tylko jakieś 200m straty.

Czuję, że nadejdzie piekło. Przebiegam przez linię mety robiąc dobrą minę, słyszę dzwonek oznaczający ostatnie kółko i myślę jak będzie. Stoper pokazuje 5:15 czy jakoś tak, ogólnie 6:00 jest absolutnie poza zasięgiem. No trudno, turlam się przez wiraż i przeciwległą prostą. Na ostatnim wirażu widzę, że do ósmego Wojtka Pańczyka mam jakieś 20 metrów straty. Nie kontroluję za bardzo tego co się dzieje za mną, ale póki co nikt mnie nie atakuje. Pod koniec wirażu myślę, że te 20 metrów jest do nadrobienia, więc na ostatnie 100 metrów szykuję wszystkie rezerwy i cisnę. Kiedy zbliżyłem się do Wojtka na jakieś dwa metry musiał się zorientować, że ktoś go goni – trudno było nie słyszeć tego dyszącego parowozu 🙂 Wojtek przyspieszył, mnie pali w płucach, ale też dokładam wszystko co miałem w baku. Kilka metrów przed metą, kiedy praktycznie lecimy równo, czuję, że kończy mi się paliwo. „Ruszyłem za wcześnie”, myślę, trudno. Po niesamowitym (haha!) finiszu wpadam na metę 0.08 sekundy (osiem setnych!!!) za Wojtkiem Pańczykiem. Jestem dziewiąty w serii z czasem 6:29.77.

Czas nie jest rewelacyjny, ale odczucia owszem – tak. Tzn. nie mogę oddychać, przytyka mnie, nie mam siły przybijać piątek z innymi biegaczami, o pamiątkowej fotce w ogóle zapomnij. Rozglądam się, widzę dookoła ludzi zrypanych porównywalnie do mnie. I totalnie pozytywną energię! Te zawody to chyba najlepszy biegowy event w jakim miałem okazję brać udział. Atmosfera jak na mityngu lekkoatletycznym, rywalizacja do samego końca, seria VIP super, w ogóle coś wspaniałego. Wrócę tu w przyszłym roku. Po lepszy czas. W lepszej formie. Oby nie takim upale 🙂

Cała relacja wideo tutaj i na stronie 1mila.pl, podobnie jak zdjęcia. Te, które wrzucam tutaj, także pochodzą od organizatora (poza dwoma z telefonu 🙂 ).

Dzięki! Za organizację Adzie i Tomaszowi Smokowskim i pozostałym zaangażowanych w to przedsięwzięcie, wszystkim biegaczom za współzawodnictwo, a Marcinowi Rosłoniowi za ten okrzyk na końcu: „Pańczyk, Leskier, ależ oni cisną do samej mety!” 🙂

 

<3