Nie mogłem się zebrać do podsumowania września. Po części, dlatego, że biegania nie było wtedy zbyt wiele, ale także, ponieważ gdzieś z tyłu głowy czułem, że to, co miało być świadomą modyfikacją treningu i stopniowym powrotem do kieratu, było po prostu długoterminowym odpuszczeniem. Leń!
W sierpniowych żalach pisałem, że choroba, że zjazd, że leki i że osłabienie. No, więc owszem, choroba była. Osłabienie też. Po chorobie wpadł prosto urlop, na który pojechałem ciągle jeszcze prychając i charcząc. Grecja okazała się na tyle gościnna, że zapomniałem o powrocie do treningów. Miałem niby ze sobą buty i całą resztę, ale jakoś tak wyszło…
Po prawie dwóch tygodniach obrastania tłuszczem w słońcu, zupełnie nagle znalazłem się na warszawskim Okęciu, w połowie września, dwa i pół tygodnia od maratonu, z formą fizyczną umiejscowioną w najgłębszych zakamarkach przysłowiowej czarnej d…. No, ale nie byłbym sobą, gdybym nie wymyślił *planu ratunkowego*. Jak teraz na to patrzę, to „plan ratunkowy” to po prostu pełen paniki powrót do jakiegokolwiek biegania 🙂
Po kolei:
W połowie września wznowiłem treningi. Dokładnie w czwartek. Miało być rozbieganie, więc było. Szkoda, że zamiast easy było tempo run, ale trudno. Pomyślałem, że po takiej przerwie to normalne. Bo przecież to zupełnie normalne. Anyway, trochę się umęczyłem przez 11 kilometrów, ale dałem radę zamknąć je w godzinę.
Z mieszanymi uczuciami czekałem na sobotę, czyli jakikolwiek akcent. Potruchtałem kilka kilometrów, a dalej zrobiłem cztery razy 200 m z przerwami w truchcie. Oczywiście za ostro to wyszło, ale przecież „to zupełnie normalne po takiej przerwie”…
Nie udało mi się zrobić longrunu w niedzielę, ale za to w poniedziałek już tak. Wiedziałem, że jeśli nie pobiegnę czegoś powyżej 20km to nie mam, co myśleć o tym maratonie na koniec września (tzn. i tak nie miałem, co myśleć, ale to inna rzecz). Przeczłapałem 22 kilometry. To było straszne. Powoli. Pierwsze 15km jeszcze jakoś poszło, ale dalej było znacznie gorzej. Nie mogłem złapać żadnego luzu, szarpałem tempem, w ogóle fatalnie to wyglądało. Ale się zdołowałem.
Dół przetrzymał mnie do środy. Po drodze odpuściłem wtorkowy trening Reebok Run Crew, po to, żeby w środę jednak zrobić coś szybszego. I to było dziwne. 7 kilometrów po ok. 5 minut, a ja wróciłem jakby odświeżony do domu. Całkiem lekko mi się biegło, czułem zapas energii. Może to wyrównanie po poniedziałkowym wpieee$#$%$?
Optymizm utrzymał się do piątku, kiedy zrobiłem dość luźne 8 kilometrów. Nie było w sumie podstaw do niepokoju, znowu lekko i fajnie. W sobotę nie biegałem, bo byłem zajęty słuchaniem i ćwiczeniem pod okiem Mistrza (serdecznie pozdrawiam Marcina Chabowskiego), ale wrażenia z wykładu opiszę za troszkę.
W niedzielę trzeba było jednak się ruszyć, a ponieważ ten dzień zastał mnie u rodziny w Łodzi wyposażonego jedynie w lekkie startówki (trochę się wstydzę je tak nazywać, chodzi po prostu o buty, które są sztywniejsze i mniej amortyzowane, tak, że można w nich szybciej biegać, ale to nie ja, bo przecież trzeba to umieć). I powiem Wam, że bieganie 12 kilometrów z palca (już nawet nie ze śródstopia) po żwirku, betonie i piachu to niezapomniane przeżycie. Łydki bolały mnie jeszcze kilka dni. Ale warto było. Chyba…Trening wypadł niesamowicie. Może to kwestia sylwetki i dbania o bieg ze śródstopia. Dawno nie miałem takiej radochy z zaliczonego treningu i z biegania w ogóle.
Za mną półtora tygodnia dziwnych treningów, przede mną tylko tydzień do maratonu. Co robić?
We wtorek odważyłem się zajrzeć do ziomków z Reeboka. Wpadło 12 x 400m, które biegaliśmy w zmiennym tempie. Były w sumie trzy serie po cztery odcinki, a w każdej serii kolejne odcinki biegliśmy szybciej (powiedzmy od 1:50 do 1:25). I super!
Po wtorku czułem, że nie jest tak źle jak sądziłem tydzień wcześniej. Byłem praktycznie zdecydowany wystartować w tym maratonie. W czwartek w takim razie zrobiłem przedostatni szlif, czyli lekkie kilka kilometrów. Wyszło 8,5 bez przejmowania się tempem. Okejjj. W sobotę tylko odmulające stumetrówki podparte kilkoma kilometrami truchtu, a w niedzielę… Maraton. Ale ten mój dziwny występ także opiszę później. Sam muszę ogarnąć, co się tam ze mną stało 🙂
W liczbach:
- 10 razy biegane (9 treningów, jeden start)
- W sumie 130 km (z czego 42 w wiadomo czym)