Pierwsze bieganie po M, czy zamknięcie sezonu?

Biegnij Warszawo 2017

…czyli pierwsze cokolwiek po maratonie. Jeśli nie widzisz żadnego dziennika treningowego w tygodniu następującym po moim starcie w maratonie, to nie pomyłka 🙂 Od niedzieli nie zrobiłem absolutnie nic. Tzn., jeździłem na rowerze, ale tylko transportowo, normalnie chodziłem do pracy. Ale nie biegałem ani kroku. Trochę to dziwne, bo pierwsze truchtanie wypadło mi w niedzielę, równo tydzień po maratonie. Wypadło podczas rozgrzewki przez dyszką w ramach Biegnij Warszawo 😉

 

Czyli tak. Niedzielny poranek, ja standardowo budzę się 3,5 godziny przed biegiem. Tym razem organizatorzy są dla mnie łaskawi, bo bieg rusza o 12, więc można pospać 🙂 Wstaję, jak zwykle witam dzień kajzerkami z dżemem i czarną kawą. Tym razem rzeczy spakowałem dopiero po śniadaniu, a nie dzień wcześniej jak przed maratonem. To pewnie dlatego, że dychę znam i lubię, a start już nie niesie ze sobą takiego stresu. W ogóle ukończony maraton sprawił, że aż zbyt lekko poszedłem do tej dychy. Chyba. Tydzień nie-biegania jestem w stanie pojąć, piątkowej imprezy już nie 😉

 

 

Nagle zrobiła się prawie 11 i trzeba było ruszać na Legię. Nie zależało mi specjalnie na grupowej rozgrzewce, ale chciałem na spokojnie zdążyć do depozytu, a i może spotkać kogoś znajomego na starcie.

Dotarłem w okolice startu chwilę po 11 i zacząłem się nudzić 🙂

 

Odkąd w zeszłym roku Legia udostępniła stadion uczestnikom biegu Biegnij Warszawo, kwestia depozytów po prostu stała się niezauważalna. W tym roku było tak samo, więc po przebraniu się stwierdziłem, że do startu zostało mi ponad pół godziny (i zacząłem się poważnie nudzić) 🙂

Na szczęście sprawdziły się moje przewidywania i znowu spotkałem Marka, z którym ustaliliśmy tyle, że:

a/ biegniemy na podobny wynik, czyli jakieś 47 minut (dla mnie życiówka, dla niego chyba też, a ja w sumie nie wiedziałem co w ogóle będę w stanie pobiec…)
b/ obaj mieliśmy mieć ze sobą silne ekipy współuczestników, a wyszło tak, że biegniemy praktycznie sami (no, Marek z jednym swoim znajomym, ale na inny czas).

 

 

Czas szybko zleciał na gadaniu i rozgrzewce, więc ustawiliśmy się w gdzieś pod koniec strefy na 45 minut i grzecznie czekaliśmy na strzał. W końcu usłyszeliśmy startera, a nasza strefa nieśmiało zaczęła truchtać w kierunku linii startu. Przy samej linii ostatni uśmiech do kamery i ogień.

Nie planowałem tego, ale skoro mieliśmy biec razem to trzymałem się Marka i wyszło, że pierwszy kilometr przebiegliśmy w niewiele ponad 4 minuty. Za aa szybko. Ale dobra, zwolniliśmy może odrobinę i Czerniakowska szybko minęła. Po 2 km (9′) zmieniliśmy się i teraz ja trzymałem tempo. Miało być jakieś 4:30-4:40 i nawet tak szło… Kilkaset metrów przed skrętem z Dolnej w Sobieskiego obejrzałem i zobaczyłem, że już nikogo nie holuję. Poszukałem Marka, a on pomachał mi, chyba dając sygnał, żebym dalej leciał sam. Okej.

Biegłem dalej tym tempem, pamiętając, że za chwilę podbieg – Spacerowa. Podbieg poszedł nadspodziewanie łatwo, zwolniłem na nim tylko kilkanaście sekund na km. Dalej już równo albo nawet z górki. Na 5. km czyli przed KPRMem miałem w 26 minut, co wręcz idealnie mi pasowało. Biegło się dość lekko.

6. i 7. kilometr, czyli Piękna i pl. Konstytucji to już próba utrzymania tempa. Czułem, że tętno wchodzi w wyższe zakresy (tak, tak, 180-ki, do was mówię :)). Na Marszałkowskiej jakoś się uspokoiłem i w miarę komfortowo trzymałem 4:30.

Zawsze Biegnij Warszawo trwało dla mnie trochę dłużej, aż zdziwiłem się tym razem, że dopiero 35 minut, a ja już jestem przy rondzie Dmowskiego i zaraz zacznę ostatnie 2 kilometry biegu. Tętnem już przestałem się przejmować, ale w głowie pojawił się pomysł, czy przypadkiem nie dam rady nadrobić tej brakującej minuty… I tak sobie biegłem, kombinując i lekko przyspieszając.

 

czemu nikt nie chce biec obok mnie? ;(

 

Plac Trzech Krzyży przywitał mnie już poważnym brakiem tlenu i krótkim oddechem, ale stąd już zostało naprawdę blisko. Szybko zbiegliśmy w lewo do ul. Pięknej i nieco zdziwiłem się, bo roboty drogowe pod sejmem zaowocowały znacznym zwężeniem trasy. Ale ok, dało się biec bez kolizji i co ważne bez zwalniania. Nie patrzyłem już na tempo ani tętno, tylko na stoper 🙂

Za sejmem wróciliśmy na Piękną i zaczął się zbieg do Agrykoli. Stoper twierdził, że mam jeszcze chwilę do… 45 minut netto. Taka szansa 🙂 Zbieg przefrunąłem na złamanie karku. W życiu nie wyprzedziłem tylu osób 🙂 Ostatni kilometr grubo poniżej 4 minut, po prostu przelot…

I wpadłem na metę nie do końca wierząc w to co widziałem na zegarku. 44:50! A sms powiedział nawet lepiej, netto 44:48. Jak na pierwsze roztruchanie po maratonie, to całkiem nieźle 😀

 

 

Dziwnie wyszło. Nie miałem planu na taki wynik, o 45 minutach myślałem bardziej w kontekście wiosny 2018 i biegu w Raszynie. Lista celów na sezon 2017 nagle się zamknęła i poza jednym drażniącym wynikiem (tak, tak, teraz maraton w 3:51 mnie już drażni) spełniłem swoje postanowienia na ten rok. Pora nakreślić nowe plany na przyszły – a wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ale to już temat na osobny wpis…