Tydzień poweselny. Uwielbiam takie weekendy, jak ten poprzedzający ten tydzień. Wyjazd, weselicho (fantastyczne, serio, dzięki bardzo!), a że powrót do Warszawy trwał około 2 godziny to miałem wręcz wrażenie urlopu. Piękne.
Poniedziałek
Po niedzielnym powrocie jakoś nie miałem weny. Trzeba było odpocząć i trochę wyluzować, gdy wtem! koszykówka.
Czyli zamiast zwyczajowej poniedziałkowej piątki zafundowałem sobie ponad półtorej godziny wycisku. Fajnie się grało, w ekipie pojawiły się nowe twarze (i to naprawdę ogarnięci koszowo ludzie), więc trzeba się było bardziej starać 😉
Wyszedł trening głównie w beztlenie 🙂 , a ja zweryfikowałem boleśnie mój pogląd na poprawioną wytrzymałość…
Wtorek
Kosz był super, ale urwało mi nogi w kolanach, więc odpoczywam 🙁
Środa
Koniec laby. Stwierdziłem, że chociaż wrócę z roboty biegiem. Ten pomysł byłby super, gdyby nie 26 st. i totalna duchota. W sumie trzeba robić takie treningi, żeby nie było tylko, że przyjemnie i chłodno, ale ten konkretny nie przyniósł mi żadnej radości. Ot, odklepane 7,5 km od 6:15 do 5:10.
Biorąc pod uwagę ostatnią walkę z motywacją i kolanami i tak należy to uznać za sukces.
Czwartek
Kolejny świetny pomysł: stań rano i idź biegać przed pracą. Nieważne, że ulewa.
Temperatura 17 st., deszcz tylko dodatkowo chłodzi, super. Nie uwzględniłem za to możliwości, że deszcz zmieni się z normalnego w ulewny, a kałuże w jeziora i rzeki 😉 Wrażenie, że deszcze wypłucze Ci soczewki kontaktowe z oczu jest mega, to taki dreszczyk emocji. Dodatkowy dreszcz emocji to uderzenia piorunów niedaleko – i to był zwiastun końca treningu. Bieganie dookoła jeziora w burzy chyba nie jest dobrym pomysłem, więc zamiast jakichś 8-10 km z szybkim środkiem zrobiłem 4 km bardzo szybkim końcem 😉
Mało, ale trudno – może wymienię jutrzejszy dzień wolny na jakiś BNP.
Piątek
Nie.
Sobota
Nie.
Niedziela
Teraz już nie było wyjścia. I spoko, bo skoro byliśmy z wizytą u rodziców A., to była okazja na powrót do domu połączony z treningiem. I pykło 27 km.
Po zeszłotygodniowym wybieganiu stwierdziłem, że lepiej bedzie trochę przyspieszyć i zamiast męczyć mięśnie prawie trzygodzinnym bieganiem, zmienić 6:15-6:30 na 5:50. I co?
Strzał w dziesiątkę! Po dwóch godzinach z groszami miałem półmaraton, a spodziewany kryzysik przyszedł dopiero po 24km.
Trasa też spoko. Okazuje sie, że okolice S2 i lotniska to świetna miejscówka do biegania. Szeroko, asfalt lub utwardzona droga gruntowa, a nad głową latają samoloty.
Milutko. Po paru niedokończonych/odpuszczonych treningach taki koniec tygodnia daje podwójnego kopa!
Podsumowanie
Nie ma sensu pisać o minusach, bo to tylko to co zwykle. Motywacja i ewentualnie rypnięta pogoda – choć żeby nie było – czwartkowe bieganie dowodzi, że ulewa jest ok, tylko te burze…
A z plusów: to wybieganie. W zasadzie The Wybieganie. 27 km 🙂
I pogoda i okolice;)