Wings for Life 2018 – Poznań

Ten wpis obmyślałem już podczas pierwszych kilometrów biegu 🙂
Najpierw pod wpływem złości i innych niemiłych uczuć, które kierowałem we wszystkie strony. Potem po nagłym doświadczeniu bezsilności, bezradności i, w sumie, pokory…

Ale po kolei…

Przygotowania

Dzień wcześniej przebiegł mi prawie tradycyjnie, jak zwykle przed startem. Prawie, bo miałem wielopoziomową dyspensę: po pierwsze okres niestartowy, ja świeżo po prawie miesięcznym nic-nie-robieniu, a dodatkowo po (a w zasadzie w trakcie) majówkowym weekendzie na ranczo ze znajomymi i rodziną. Czyli w skrócie formy brak, a i moje prowadzenie się nie wyglądało najkorzystniej…


Niemniej jednak szykując się na 20+ km biegu, w sobotę ładowałem węglowodany aż miło 🙂 Makaron z każdej strony i czułem, że rośnie mi gotowość do biegania.

W niedzielę rano ubiłem budzik dzwoniący o 4:30, łyknąłem dwie kajzerki z dżemem, następne dwie wrzuciłem do plecaka z rzeczami na bieg i ruszyłem w drogę na dworzec. Pociąg do Poznania miałem o 6 rano, więc ze wszystkim zdążyłem na luzie.

Pro-tip: Nie zakładaj, że brak snu przed startem odeśpisz w pociągu. Nie. To się nie uda. Ta nędzna imitacja snu, którą ludzie uskuteczniają po drodze, nie daje nic.

Dojechawszy do Poznania pognałem do Poznańskiego Expo, gdzie mieściło się biuro zawodów, a i w sumie start/meta biegu. Meta umowna, bo przecież rzeczywistą metą biegu jest samochód kierowany przez Adama Małysza.

Pakiet startowy odebrałem praktycznie bez kolejki, była godzina 10:00, do startu całe trzy godziny. Nuda? W życiu! Oglądając tę śliczną koszulkę startową z pakietu zobaczyłem na metce napis „damska koszulka techniczna L”. Świetnie. 4F rozmiar L robi chyba na wieloryba, czego nie uwzględniłem rejestrując się na bieg (bo myślałem, że koszulki dostarczy jak poprzednio, chyba Puma). Poza tym, strona rejestracji nie dawała możliwości zmiany rozmiaru. No nic, idę do punktu wydawania pakietów i pytam o wymianę L na M. Niedasię! No to pytam o wymianę damskiej na męską 🙂 Tu już się dało, ale zostałem z męską L. Na szczęście obok był jakiś duży nieszczęśnik rozpaczający nad tym jak to się wbije w eMkę. Deal done i jestem gotowy.

Prawie, bo od poprzedniego dni mój układ pokarmowy odstawia cyrk taki, że boję się chodzić/biegać/cokolwiek. Zgodnie z radą WarszawskiegoBiegacza wrzucam profilaktycznie stoperan i staram się zapomnieć o niepokoju. Nagle zrobiła się 12:30 i start zrobił się realny…

Start!

Zgodnie z rejestracją włażę do drugiej z czterech stref startowych. Tłum jest całkiem konkretny, spiker zachęca do nieco januszowej zabawy w robienie fali i śpiewania kibicowskich przyśpiewek, a ja czekam na strzał. Do naszej strefy zaczynają napływać ludzie z 3 i 4, odsuwając sobie barierki i wiercąc się niemiłosiernie.

Jest się jeszcze bardziej ciasno, tłum ćwiczy kolejny przelot meksykańskiej fali, gdy nagle okazuje się, że wybiła 13 i pierwsza strefa rusza, podczas gdy reszta jest zajęta robieniem fali. No kurde. Dobra ruszamy i jest czkawka. Człapaki są wszędzie dookoła, ja wśród nich po minucie dobijam do linii startu, a truchtam dopiero po dwóch. Pierwsze dwa kilometry to ciągłe skakanie i wyprzedzanie spacerowiczów. Tempo skacze mi między 4:30 a 6:00, no ciężko to idzie. Złość powoduje, że biegnę nieco zbyt szybko (planowałem średnie tempo na 5:00-5:05, żeby przebiec 25km). Ale mimo to jest fajnie. Po pięciu kilometrach myślę sobie, że luz i swoboda, 25 km pyknie bez problemów.

Problemy

Około 10. kilometra robi się cieplej. Biegnący szukają jakiegokolwiek cienia, strażacy włączają kurtyny wodne, a kibice dają z siebie wszystko. Biegnie się już znacznie trudniej i nie jestem w stanie trzymać założonego tempa.
Z każdym krokiem robi się coraz cieplej. Około 12. km mijam dziewczynę, która zatrzymała się na boku żeby wymiotować. Kontroluje ją steward, więc biegnę dalej.
Przy 15. km zaczynam mieć dziwne myśli:

  • A może by odpuścić i zejść z trasy?
  • Albo chociaż zaczekać na Małysza kilkam minut…?
  • Nie no, chociaż do 20km!
  • Gdzie jest ten *$#%(#@) samochód?!

Nie omijam żadnego wodopoju, bo wiem, że choćby jedno ominiecie oznaczałoby katastrofę. Żeli nie jem – jest za ciepło.
20. km to łamacz serc. Profil trasy pokazuje, że to praktycznie trwający cały kilometr podbieg. Ledwo udaje się wpełznąć na górę.

Przy wodopoju wolontariusze nie nadążają z przelewaniem izotonika do kubeczków, ale to nic, bo żeby było szybciej dostaję całą butelkę. Biegnę sobie z tą butlą w ręce i czuję nadchodzący koniec. Chwilę później ktoś krzyczy, że Małysz będzie w tym miejscu za trzy minuty… Świetnie, wreszcie koniec tej mordęgi, myślę sobie. No, może jeszcze tylko do półmaratonu…

Meta?

Perspektywa przejazdu samochodu-mety działa jak najlepszy z żeli energetycznych. Przyspieszam, obmyślam jakiego selfika sobie trzasnę z Adamem Małyszem, szykuję telefon, staram się trzymać sylwetkę i w ogóle wyglądać jak człowiek. Dopadam do znacznika 21,095m, biegnę jeszcze kawałek i auto łapie mnie w połowie 22. kilometra. Robię fotkę i meta.

Koniec! Zbijam piątki ze spotkanymi ludźmi, gadamy o biegu, trochę narzekamy, ale ogólnie jest bardzo pozytywnie. Idziemy w kierunku zaparkowanego przed nami autobusu, który ma nas zawieźć na start.
Autobus szybko się zapełnił i jedziemy. Powoli, bo co chwilę trzeba się zatrzymać, żeby powiedzieć czekającym ludziom, że się nie zmieszczą i muszą czekać na kolejny.

Mimo, że wysiłek skończył się dawno temu i nastała rekreacja, moje tętno ustawia się na poziomie 120 bpm i nie chce spaść. W busie jest gorąco, na zewnątrz jeszcze bardziej, a kierowca odpala klimę. I tak już po godzinie dojeżdżamy na start. Steward poleca nam wbiegnięcie na ostatnią prostą i efektowny finisz do kamer. W sumie to chyba nawet tak robimy. Uśmiech do kamery, medal na szyję i redbull do ręki. Yyy, redbull? Seeerio? Ok, okazuje się, że kawałek dalej już jest normalnie: dostaję folię NRC, banana i wodę. I super.

Zgarniam rzeczy z depozytu (brawo za organizację, znowu bez kolejek!) i ustawiam się na 40 minut w kolejkę do prysznica (karny jeżyk za organizację: tylko jakieś 10 kabin na 8000 tysięcy osób???). W końcu wbijam do kontenera z prysznicami, przeprawiam się przez powódź w przejściu i już mogę delektować się cudowną, regeneracyjną kąpielą. Regeneracyjną, bo w lodowatej wodzie. Kolega z kabiny obok żali się, że woda jest „zimna, że ja pier*$#$”, zgadzam się z nim w pełni, ale jakoś daję radę.

Wymyty, zmęczony, ale ogólnie chyba zadowolony opuszczam halę Expo i miasteczko biegowe. Trzeba coś wszamać 🙂

I już…

Planowałem pobiec tu 25km. Tzn, tak mi wskazywały wyniki. Ale to były wyniki sprzed przerwy w aktywności, wykręcone w znacznie niższych temperaturach. Udało się zrobić ten półmaraton i tego się trzymajmy. Prawie 22km na patelni to i tak sporo. A w ogóle jeśli wziąć pod uwagę fakt, że formę owszem miałem, ale miesiąc temu, na bieg jechałem prosto pociągiem na znacznym niewyspaniu i ogólnym zmęczeniu to tym bardziej jestem zadowolony z rezultatu.

A sam bieg… Mam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony szczytny cel (badania rdzenia kręgowego), ciekawy pomysł z lotną metą i niesamowity (naprawdę!) klimat po dojechaniu do miasteczka biegowego. A z drugiej cała masa pomyłek organizacyjnych: wymykające się spod kontroli strefy startowe, wolny start, bardzo kiepski powrót po mecie (mi się udało, ale ludzie pisali, że czekali nawet 1,5h na autobus) i symboliczne i zimne prysznice…

Bilans moim zdaniem wypada leciutko na plus, ale czy to wystarczy żeby Wings for Life w Poznaniu wymknął się z kategorii, w której u mnie już siedzi Runmageddon, czyli „odhaczone, zaliczone, nie wracajmy do tego i następny proszę”? Pojęcia nie mam. Choć może zapiszę się, żeby w przyszłym roku zdążyć pobiec dalej…